Recenzja filmu

Doomsday (2008)
Neil Marshall
Rhona Mitra
Bob Hoskins

Wspomnień czar

Nie oszukujmy się, "Doomsday" nie jest dziełem przełomowym. To raczej przygoda z filmami własnej młodości.
Każdy chłopiec, który dorastał w latach osiemdziesiątych, powinien znać "Mad Maxa" i "Ucieczkę z Nowego Jorku". Nie każdy jednak ma szanse wziąć kamerę do ręki i nakręcić hołd swoim ulubionym dziełom. Neil Marshall, autor dobrego "Dog Soldiers" i znakomitego "Zejścia", miał farta – tuż przed czterdziestką dostał sporo gotówki i wolną rękę. Niektórzy, aby zaradzić kryzysowi wieku średniego, kupują sobie motor, inni rzucają rodziny, on nakręcił film. "Doomsday" to szmira, ale świadoma samej siebie. Będą tacy co to kupią, inni – odrzucą. Nikt tu nie robi nikogo w balona. I to się liczy. Na ziemi wybucha zaraza. Wielka Brytania płonie, a ludziom na gębach wyskakują dziwne bąble. W tej sytuacji rząd nie ma lekko, chcąc nie chcąc, musi podjąć radykalne kroki. Szkocja wraz z internowanymi zarażonymi zostaje odgrodzona od reszty królestwa wielkim murem. Po latach jednak okazuje się, że zapora nie powstrzymała epidemii. Jedyny ratunek jak zawsze spoczywa w rękach ludzkich. I dodajmy od siebie – bardzo ładnych rękach ludzkich. Urocza i śmiercionośna (Snake Plissken never dies) Eden rusza na poszukiwanie antidotum. Na wykonanie misji ma zaledwie 48 godzin. A widz niewiele ponad 90 minut, aby cieszyć się jej urokami. Przy całym zrozumieniu dla zamysłu Marshalla trudno powiedzieć, aby odniósł on sukces. Filmowi brakuje bigla i tego braku nie rekompensuje ani Hoskins, ani McDowell, ani tym bardziej nagromadzenie absurdów. Połączenie postapokaliptycznego thrillera i kina akcji z obrazem rycerskim ma niewątpliwe swój walor i urok, ale bez przesady. Suma summarum zostaje przyzwoite kino klasy b. Nie oszukujmy się, "Doomsday" nie jest ani dziełem przełomowym w swoim gatunku, ani specjalnym osiągnięciem Marshalla. To raczej przygoda z filmami własnej młodości. I choć powstało dzieło delikatnie mówiąc nie w pełni udane, to ma ono swój perwersyjny kiczowaty urok. Nie wiemy bowiem, czy to camp, czy raczej poważne ambicje reżysera, ale "Mad Max" pomieszany z Jankesem na dworze świrniętego króla Artura jest, zamierzenie lub nie, momentami całkiem zabawny. Fani tego rodzaju gatunku znajdą tu dla siebie trochę zapożyczeń, nawiązań i zabawy z klasyką, cała reszta – niezobowiązującą i dziwaczną jatkę z elementami gore.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Recenzja Doomsday
Czasami bywa tak, że nie mamy się o co zaczepić. Dni mijają, a twój duch domaga się czegoś odgrzewanego i... czytaj więcej